"Atlas chmur" David Mitchell
Był film, którego nie oglądałem. Była obsada, która kusiła niemiłosiernie. Były opinie, o spectrum od cudownego do niezrozumiałego. Co najważniejsze jednak, przed tym wszystkim była książka. I ona będąc prekursorką tego wszystkiego skusiła mnie na romans. A romanse niestety nie zawsze są udane
"Atlas chmur" złożony jest z sześciu historii ułożonych chronologicznie i przerwanych mniej więcej w połowie. Po ostatniej historii wracamy w odwrotnej kolejności znów do pierwszej. Bohaterowie są różnorodni i każdy na swój sposób wyjatkowy jak i historie przez nich opowiadane. Mamy więc do czynienia z amerykańskim notariuszem podróżującym przez Pacyfik od wyspy do wyspy w połowie XIX w. Następnie wraz z biednym lecz zdolnym kompozytorem angielskim uciekamy w okresie międzywojennym do Belgii, aby wyżebrać posadę u zapomnianego wirtuoza. Kolejną bohaterką jest młoda dziennikarka która w czasie zimnej wojny wpadła na trop afery mającej zatuszować niebezpieczeństwo nowo otwartej elektrowni atomowej. W czasach współczesnych poznajemy wydawcę książek ,który uciekając przed mafią zostaje więźniem w domu spokojnej starości. Wraz z Sonmi,genetycznie uwarunkowaną pracownicą korporacyjną poznajemy świat przyszłości we wschodnioazjatyckim okręgu. Na koniec zostaje nam historia Zachariasza, członka plemienia na Hawajach, który przeżył wraz z innymi wybuch tysiąca słońc. Najciekawsze jest to, że każda ta historia jest wspomniana w następnej. Tak jak głosi napis na okładce"Nic nie jest przypadkowe" zdarzenia przeszłe odbijają piętno na obecna i tak dalej.
Szkoda jednak, że ta zależność jest jedynym plusem tej ksiażki. Każda opowieść pisana jest w jezyku odpowiadającym danej epoce. Tak więc przebrnięcie prze kilkadziesiąt stron XIX wiecznego dziennika pacyficznego okazało się torturą. Dalej było lepiej ale nie wiele. Każda historia urywa się w połowie i trzeba długo czekać na jej dokończenie. W międzyczasie trzeba zapoznać się z nowymi bohaterami i ich perypetiami. Zanim wracamy do pierwszej jesteśmy juz po 5 innych i większość szczegółów ulatuje z głowy.
Książka nie pociąga i nie wciąga. Czytałem z przyzwyczajenia i raczej uporu. No i trochę z ciekawości jaka będzie puenta. Zaskoczenia nie było: jesteśmy rasą dążącą do autodestrukcji, która prędzej czy później pociągnie ze sobą i resztę naszego świata. Proste i po zastanowieniu się oczywiste. Żałuję, że doczytałem do końca, bo mogłem w tym czasie przynajmniej 2 inne pozycje przerobić. A tym sposobem miałem ponad miesięczny męczący i nieudany romans.