"Ksenocyd" Orson Scott Card

Co za dużo, to niezdrowo. To polskie przysłowie będzie chyba hasłem przewodnim tej recenzji. Chcąc iść za ciosem po dwóch pierwszych tomach zaatakowałem od razu "Ksenocyd" będący bezpośrednią kontynuacją "Mówcy umarłych". Jak się okazało, nie należało się tak śpieszyć, bo i nie było do czego.
Akcja rozpoczyna się bezpośrednio po zakończeniu "Mówcy...". Ender pojednał ze sobą Prosiaczki oraz ludzi, dał nowe miejsce do życia Królowej Robali a teraz czeka na przybycie swojej siostry Valentine. Przybywa ona w momencie, gdy nasz główny bohater jest po piećdziesiątce i razem muszą się zastanowić jak ochronić Lusitanię przed flotą Gwiezdnego Kongresu, która uzbrojona w broń zdolną zniszczyć całą planetę dotrze na orbitę za kilka miesięcy. Tym razem stawką jest egzystencja dwóch obcych, ale rozumnych gatunków we wszechświecie. Pomaga im cała ludzka społeczność oraz przedstawiciele pozostałych rozumnych ras. Wspólnie dochodzą do wniosku, że najpierw trzeba pozbyć się Descolady, wirusa który jest wszechobecny na planecie. Pojawia się jednak pytanie, czy pozbywając się wirusa, nie zniszczą też prosiaczków, których cykl życiowy jest ściśle z nim powiązany.
Jeżeli szukacie akcji w tej powieści, to się zawiedziecie. Większość jej objętości stanowią rozmowy bohaterów oraz ich przemyślenia w dużej mierze czysto filozoficzne. Czytałem ostatnio gdzieś opinię o innym sci-fi, w którym autor nie potrafiąc w naukowy sposób wytłumaczyć swoich pomysłów zaczął odwoływać się do filozofii oraz metafizyki. Myślę, że w tym przypadku Orson Scott Card poszedł właśnie w tą stronę. Niektóre jego pomysły była na prawdę dobre, lecz większość sprowadzała się do wyższego bytu oraz możliwości kreacji rzeczywistości samym wzorcem i siłą woli. Mamy tu dożo pytań o powstanie świata i kwestie stworzyciela, lecz mało akcji. Nie zrozumcie mnie źle, ja lubię takie ksiażki skłaniające do refleksji, lecz powinny one sugerować pytania. Kwestie nad którymi warto się zastanowić powinny być delikatnie wplecione w fabułę tak, żeby czytelnik mimochodem chciał się nad nimi zastanowić po lekturze. Subtelność, to dokładnie to czego tu zabrakło. Czułem się, jakbym przez większość czasu czytał traktat filozoficzny, a nie tego oczekiwałem.
"Ksenocyd" jest powieścią s-f którą na prawdę trudno się czyta. Nie ma tu dużo akcji, wydarzenia następuja po sobie w iście ślimaczym tempie, a część nowych postaci jest wg całkowicie zbędna. Przebrnąłem do końca tylko dzięki sympatii jaki miałem do Endera wyniesiony z pierwszych dwóch tomów. I po lekturze pełnej sugestii, odniesień i hipotez wcale nie chce mi się nad nimi dłużej zastanawiać. Co za dużo, to niezdrowo.