"Władcy marionetek" Robert A. Heinlein

Władcy marionetek - Robert A. Heinlein

Mała pożółkła i podniszczona książeczka, zgarnięta z gminnej biblioteki na zasadzie bookcrossingu. Patrzysz na cenę na okładce i wiesz, że swoje już przeszła, bo wynosi ona 20000 zł. Dlaczego ją wybrałem? Po pierwsze tytuł przykuł moją uwagę. "Władca marionetek" skojarzył mi się z ... utworem  muzycznym grupy Metallica. Później dopiero doczytałem mniejszą czcionką, że jest to autor zaliczany do klasyków sci-fi. Jeżeli widzieliście kiedyś "Żołnierzy kosmosu" to wiecie o co chodzi. Co więc się kryło w tym leciwym tomiku? Szczegóły poniżej.

 

Ziemia została odwiedzona przez kosmitów. Ale nie są to humanoidalne szare ludziki znane z Archiwum X czy innych filmów. Są to raczej pasożyty o rozmiarach piłki do rugby i o ciele o konsystencji ślimaka. Przyczepiają się poniżej karku człowieka i przejmują nad nim kontrolę. Ofiara nadal posiada swoją osobowość i wszelkie wspomnienia ale jego wola jest całkowicie podporządkowana. Powstrzymać potencjalną inwazję starają się agenci wywiadowczy a dokładniej Sam oraz Mary wraz ze swoim szefem Starcem. Ale jak tu komuś zaufać wiedząc, że może być na usługach kosmitów? Agenci wprowadzają więc w życie śmiały plan "odkrytych pleców". Nie każdemu się to podoba.

 

Akcja pędzi tutaj jak koń w galopie. Już po kilkunastu stronach mamy pierwsze spotkanie z obcymi i niebezpieczeństwo z tym związane. Nie ma czasu na wprowadzenie albo większe opisy lokacji. Liczą się czyny i szybkie, dynamiczne dialogi. To się może podobać. Szczególnie porównując do niektórych dzisiejszych autorów, którzy opisami potrafią zamęczyć prawie jak Nałkowska w "Nad Niemnem". Okazuje się, że można w niewiele ponad 200 stronach zawrzeć całą masę wydarzeń. Wow. Ostatnim razem takie odczucie miałem gdy czytałem książkę Howarda, a więc też już klasykę. Najwidoczniej, kiedyś oczekiwano czego innego po literaturze, Ale wracając do "Władców marionetek" ta pędząca fabuła z częstymi zwrotami akcji ma też swoje minusy. Cierpią na tym postacie. Główny bohater to raczej prosty agent, który niekiedy ma zachowania godne 12 latka. Jak się zaprze że coś che to tu i teraz albo foch. Mary to tajemnicza agentka, która umiejętności których się po niej nie spodziewamy, lecz jednocześnie jest niezwykle uległa. Tak kochanie. Dobrze kochanie. Będzie jak zdecydujesz kochanie. To mi się gryzie w tej postaci. Z jednej strony twarda niezależna babka, a za chwilę zmienia się w potulną kurę domową. Czyżby przebijał tu obraz stereotypowego wizerunku rodziny w latach 50.? Trzecia postać to Starzec, który jest typowym szefem. On wie najlepiej, masz wykonywać jego polecenia ponieważ jest w posiadaniu ważnych informacji którymi się z tobą nie podzieli. Cała ta trójka jest dosyć płytko przedstawiona ale najgorzej wychodzi wątek romantyczny Sama i Mary. Jest to tak nienaturalne i nieadekwatne do ich postaci, że karykaturalne. O zmianie postawy Mary już pisałem. Sam natomiast to wypisz wymaluj zakochany szczeniak. On już teraz i natychmiast będzie sie żenił. Nie ma chwili do stracenia. I wyjadą z miasta, zamieszkają w domku w górach gdzie będą żyć szczęśliwie po kres swoich dni. Błe. Jak to sie źle czytało. Wydaje mi się, że cały ten wątek był rozbudowany tylko po to, żeby doprowadzić do jednej sceny przy rozpalonym kominku. Spokojnie można było to okroić albo napisać bardziej wiarygodnie. 

 

Ale oprócz tego lektura sprawiła mi zaskakująco wiele przyjemności. Pomysł na kosmiczne pasożyty, odkrywnie ich natury, pomysły na walkę z nimi. Wszystko to sprawiło, że książka szybciutko została przeczytana. Dobrze jest czasem zostać zaskoczonym przez starą i pożółkłą książeczkę.